Remont
Dnia 16 lipca (wtorek) 2024 roku w kościele parafialnym długie ławki zostały wyciągnięte ze swojego miejsca i postawione przy ścianach wewnątrz kościoła. Celem tej pracy było odsłonięcie miejsca „do gruntu”, gdzie te ławki były posadowione. W tym miejscu zostanie ułożone kościelne ogrzewanie podłogowe. Prace te zostały wykonane przez siedmiu miejscowych emerytów w niecałe 4 godziny. Pracami kierował sprawnie stolarz Klaus Weiner (syn Bernarda), a był również z nami ks. proboszcz. Miejscami same ławki już ugryzły zęby korników. Ławy były zamocowane na grubych kołkach w drewnianym podeście. Podest stanowiły bale o przekroju 10 cm x 8 cm w odstępie 85 cm do osi balków. Były one ułożone na dość lichym betonie wykonanym z żółtego szczyrku (żwiru). Na bale zostały przybite deski szpuntowane (wpust i wypust)o grubości 27 mm. Podest od strony żeńskiej był już w gorszym stanie. Na jednej z desek od strony wewnętrznej ciesielskim ołówkiem podpisali się dwaj pracownicy: Ottlik Stefan Scham.[merwitz] (Samborowice) Duda Josef Sudoll (Sudoł) Zapis wykonany jest starannym kaligraficznym pismem gotyckim. W rozszyfrowaniu nazwisk pomógł J.O. Ziemmer z Berlina (ma żonę od Jurka), wielki miłośnik historii Pietrowic. On też ustalił, że S.Ottlik urodził się w 1916 roku, co zapisano w metrykach Krzanowic , a J. Duda urodził się w 1907 roku, co zapisano w metrykach Bieńkowic.
Ławki zostały wykonane w 1935 roku podczas rozbudowy naszej parafialnej świątyni. Te długie ławki wykonał petrowski stolarz Hermann Gotzmann (1888-1945). Jest to dalekie pokrewieństwo do Gotzmannów- Rzehorzków. W 1916 roku Herman ożenił się z Marią Wazlawczik, córką rzeźnika Franza Waclawczik. Mieszkali na komorze na wymiynku u Cichowloza (Wiedra), potem mieszkali u Jorga Zachwey na Małej Stranie, a jak teść Franz puścił cerze bauplatz (dał córce działkę budowlaną) to wiosną 1926 roku rozpoczęli budowę swojego domu , wtedy na Jakobstrasse (dziś ul. Krawiecka). Na podzim (jesienią) już się tam wprowadzili i w jednym z pokoi Herman zaczął robić trumny, okna ,
drzwi …. Zleceń przybywało i w 1935 roku obok domu postawił solidny obszerny murowany warsztat z piętrem na magazyn drzewa. Budynek stoi do dziś, a w nim
jeszcze stary stół stolarski (houbelbanka). W tym samym roku dostał poważne zlecenie od parafii - wykonanie ławek do rozbudowywanego kościoła. Zrobił wszystkie długieławki, a krótkie wykonał drugi stolarz pietrowicki - Sczyrba. Drzewo na ławki dostarczył mu pietrowicki tartak z ul. Janowskiej, od Kubulka (Posmyk).W nowym warsztacie wykonywał też szafy i inne meble.
Jego córka Anna wyszła za mąż za krawca Gerarda Scholz. Prawili jej- Stolorka.Herman zmarł 10 listopada 1945 roku, już po wojnie. Ks. Weidler jako przyczynę śmierci podał - II wojna światowa. Zmarł w szpitalu w Saksonii w wyniku odniesionych ran na froncie i tam został pochowany. Jego pasją była hodowla królików, szczególnie rasy angora. Czasem wykupywał od jakiegoś rolnika część łąki na zbiory dla swoich „króli”. Drugi stolarz Josef Sczyrba, mieszkał na Friedhofstrasse ur. się w 1906 roku, ożenił w 1936 roku z Anną Mludek (Kurdas) . Miał warsztat naprzeciwko Jugendheimu.
Bruno Stojer
Tragedia na Społku.
Społek to pola (kiedyś łąki) położone na zachód od kościółka świętego Krzyża, które stanowiływspólną własność wsi (wspólne - społek). Parcelacja tych łąk rozpoczęła się dopiero w 1864 roku i zewzględu na spory pomiędzy uczestnikami parcelacji trwała aż osiem lat. Przed II wojną światową ikrótko po niej przy świętym Krzyżu mieszkały 4 rodziny na 4 posesjach. Z lewej strony szosy, patrzącod Pietrowic, mieszkała rodzina Ullrich, która prowadziła małe gospodarstwo rolne, pole uprawiali zaprzęgiem krowim. W ich gospodarstwie był jeden z ostatnich gempli (kierat) do napędu młocarni.Hildegarda Ullrich wyszła za mąż za Józefa Motyl.
Mieli córkę o imieniu Weronika. Rodzina tawybudowała później dom w Pietrowicach na ul. Świętokrzyskiej, by potem wyjechać do Niemiec.Sąsiadami Ullrichów po tej samej stronie szosy była rodzina Mischka. Z prawej strony szosy było gospodarstwo rodziny Kaul. Dziś jest tam parking. W domku przy św. Krzyżu, będącym własnością parafii, mieszkała kolejno rodzina: Schebesta, Koterba i Leks. Mieszkańcy tego domku często pełnil rolę opiekunów kościółka. Dziś mieszka tam siostra pustelniczka. Dom, w którym mieszka siostra Electa jest jedyną pozostałością po przysiółku zwanym „Skowronów” a pierwotnie „Lerchenfeld”. Na kościółku, na północnej ścianie, dumnie wisi tabliczka - „ul. Skowronów 1”. Jeszcze niedawno na domie „u Leksa” była tabliczka ul. Skowronów 2, a studzienka miała tabliczkę ul. Skowronów 1a”. Dziś w oficjalnej administracji państwowej nazwa Skowronów nie funkcjonuje - a szkoda.
W marcu 2024 roku Łukasz Kubiczek przysłał krótką informację archiwalną znalezioną w amerykańskiej ale niemieckojęzycznej gazecie z 1933 roku: Washington Journal 8. Dezember 1933. Wochen-Blatt. Ofizielles Organ der deutschen Gesellschafts Vereins und Kierchenkreise im Distrik Columbia. Treść jest następująca: „In Groß Peterwitz erkletterte der 13-jährige Mischka die Hochspannungsleitung. Kaum war er oben, lag er auch schon tot zu Boden gestürzt, da er mit den Drähten in Berührung gekommen war. Die Leiche war stark verkohlt.” Po przetłumaczeniu: „13-letni Mischka wdrapał się na słup linii wysokiego napięcia. Jak tylko wspiął się na górę, już leżał po upadku nieżywy na ziemi, gdyż dotknął wcześniej drutów. Jego ciało było mocno zwęglone”. Informacja ta znana jest też z przekazu ustnego mieszkańców. Chodzi o Oswalda Mischka urodzonego w styczniu 1921 roku. Jego rodzicami byli Stefan Mischka (1888-1973) i Catharina Podzmiely (1887-1948). Łąki na Społku były naturalnym terenem zabaw dla dzieci mieszkających w osadzie Skowronów. Słupy elektryczne, konstrukcji nitowanej (stare) znajdują się na końcu Społku do dnia dzisiejszego.
Bratem Oswalda był Ginter Mischka, mieszkający już w Pietrowicach a siostrą Oswalda była Hedwig Mischka, która wyszła za mąż za pietrowickiego krawca Johanna Paletta (Kristof). Johann Paletta miał łąkę na Parcelkach na końcu Społka. Była ona spadkiem po teściu Stefanie. Jedna taka łączka to był oblizek (skrawek) o szerokości około 6 m i długości około 20 m. Palettowie mieli tam takie 3 łączki. Jak już trawa była skoszona, to pasły się tam kozy i gęsi. Jeszcze po wojnie wiele osób wypasało kozy i gęsi na łąkach. Być może do tego nieszczęścia doszło w pobliżu tych łąk.
Bruno Stojer
Die Stunde Null aus der Perspektive von Anna Wrobel
Anna Wrobel, damals noch Anna Tzieply Foto 1, wurde am 28. Mai 1930 im schlesischen Groß Peterwitz (heute: Pietrowice Wielkie, Polen) geboren. Der 2. Weltkrieg begann am 1. September 1939, als sie in der dritten Klasse war. Die Großzeit der Kriegsjahre verlief in der Region ruhig, zwar wurden Lebensmittel und Kleider stark rationiert, aber Informationen zum Kriegsgeschehen bekam man nur durch das Radio.
Im November 1944 näherte sich die russische Front Schlesien. Der Verlauf der Oder entwickelte sich zur Grenze zwischen den deutschen und den russischen Streitkräften. In jenem November ereigneten sich auch die ersten Bombenangriffe auf die Region. Die 14-jährige Anna war eines Tages mit ihrer Freundin auf dem Weg von der Berufsschule nach Hause, als Flugzeuge am Himmel auftauchten. Die beiden ahnten keine Gefahr, bis sie von einer riesigen Druckwelle von den Füßen gerissen wurden. Mit dem Gesicht im Schlamm in einem Graben hatte Anna zum ersten Mal in ihrem Leben Todesangst. Die örtliche Textilfabrik sollte zerstört werden, so geschah es auch. Seitdem ereigneten sich immer wieder Bombenangriffe. Wie die einheimische Bevölkerung, wussten auch die Allierten, dass sich irgendwo im Umkreis ein geheimes unterirdisches Waffen- und Munitionslager befinden musste. Den genauen Standort aber, kannte niemand. Der Umkreis von Groß Peterwitz verwandelte sich immer mehr in eine karge Kraterlandschaft mit großen Erdlöchern, in die ganze Häuser hineingepasst hätten. Luftschutzbunker gab es in diesem Gebiet keine, die Leute versteckten sich auch nicht in ihren Kellern, als sie Bombengeschwader am Himmel erblickten. Eher stoisch beobachteten sie aus der Ferne, wie ihr Land zerstört wurde. Orte, die wichtig für die Kriegswirtschaft waren, waren Ziele der Luftangriffe.
Als sich zum Ende des Jahres 1944 abzeichnete, dass sie Deutschen ihre Stellung nicht mehr halten konnten, war die Regierung gezwungen, zu handeln: Die Bevölkerung sollte in Sicherheit gebracht werden. Am 28. Januar 1945 stand am Bahnhof plötzlich ein Zug bereit. Junge Kinder und ihre Mütter, also die besonders Schutzbedürftigen, mussten auf diese Weise das Gebiet verlassen. Von diesem Vorhaben erfuhr man erst vier Stunden vor Abfahrt des Zuges, außerdem konnte man selbst nicht darüber entscheiden, ob man dieses Angebot annehmen wollte - es war nämlich ein Befehl. Anna selbst hatte als Vierzehnjährige keinen Anspruch mehr auf diese Abreisegelegenheit, jedoch durfte sie als Begleitperson mit ihrer Schwester gehen, die Mutter eines zwei Wochen alten Kindes war.
Die übrige Bevölkerung war gezwungen, je weiter die russische Front nach Western drängte, auch gen Westen nach Böhmen und Mähren mitsamt Pferden, Wägen und Kindern zu ziehen. Bis Kriegsende waren sie schon, wie Nomaden, bis kurz vor Prag gezogen.
Die mehrtägige Zugfahrt war aufgrund von Schnee, Eis, Hunger und Durst ganz und gar nicht angenehm. In Wien waren alle Passagiere gezwungen, auszusteigen und in einem riesigen Luftschutzbunker einen Bombenangriff abzuwarten. Der Zug hatte bei der Weiterfahrt keine Fenster mehr, denn diese wurden beim Angriff zerstört. Die Kampfflugzeuge waren immer englische oder amerikanische. Die Russen kämpften überwiegend mit Artillerie und Brandbomben.
Die Zugfahrt ging bis Freistadt in Österreich. Von dort aus wurden die Passagiere auf umliegende Orte verteilt. Anna, ihre Schwester und der Säugling wurden von einer ledigen Dame in Leopoldschlag aufgenommen. Über diese Unterkunft war Anna sehr zufrieden.
Da die Front mit Nahrung beliefert werden musste, fuhren durch Leopoldschlag immer wieder Züge voller Lebensmittel. Oft fuhren sie gar nicht mehr bis zur Front, aufgrund der dortigen aussichtslosen Situation, und blieben einfach auf den Schienen stehen. Verlassene Züge wurden von den Leuten aus Not und Hunger geplündert. Generell herrschte ein großes Chaos und Durcheinander.
Der Tag der deutschen Kapitulation, der 8. Mai 1945, unterscheidete sich von den anderen Tagen eigentlich kaum. Man war aber froh darüber, dass der Krieg vorbei war. Endlich war das Schlachten vorbei, endlich keine Angst mehr vor Schüssen und Flugzeugen.
Die Rundfunkinformationen aus dem Radio, das von den Allierten übernommen wurde, waren nicht sehr aussagekräftig. Für eine lange Zeit wusste man nicht, wie es weiter gehen sollte.
Irgendwann zogen unter ihrer Wohnung Russen ein, die nach deutschen Soldaten suchten. Zu Beginn stellte das eine sehr beklemmende und leicht bedrohliche Situation dar, jedoch blieb alles friedlich, denn die Russen ließen die Zivilisten in Ruhe und umgekehrt genauso.
Schließlich befahl der österreichische Staat im August 1945 allen Flüchtlingen, in ihre Heimat zurückzukehren.
Die Rückreise nach Groß Peterwitz war eine der schlimmsten Geschehnisse in Annas ganzem Leben. Es begann damit, dass die Leute zwar angehalten waren, zu gehen, aber es überhaupt keine Organisation seitens des Staates gab, wie das ablaufen sollte - niemand kümmerte sich um die Menschen. Deutschland gab es nicht mehr, wer sollte sich nun um die Deutschen kümmern? Die Rückfahrt vollzog sich schließlich auf offenen Güterzügen, doch keiner wusste so genau, wann, wo und wohin welcher Zug fuhr. Der Großteil der Flüchtlinge wollte zuerst nach Wien reisen, also so wie auch die Fahrt im Januar ablief, und von dort dann weitersehen. Dies war ebenfalls der Plan von Anna und und ihren Angehörigen. Die drei befanden sich schon im Zug nach Wien, als Annas Schwester von einer fürchterlichen Situation in der österreichischen Hauptstadt erfuhr. In Wien herrschte eine schlimme Typhus-Epidemie. Leute starben und verendeten auf Wiesen und in Bächen. Es gab keine Hygiene und keine Medikamente, generell herrschte ein Zustand vergleichbar mit den Pest-Seuchen im Mittelalter.
Im letzten Augenblick sprangen die drei aus dem Zug Richtung Wien und fuhren Richtung Brünn in Tschechien.
Ein besonderes Ereignis passierte, als ein sehr junger deutscher Soldat auf den Zug sprang und in Lebensangst um Hilfe bat. Er wurde von Russen verfolgt, vor allem deswegen, weil er, auch aus Mangel an Alternativen, noch eine deutsche Soldatenjacke trug. Anna rettete ihm womöglich sein Leben, indem sie einen roten Rollkragenpullover aus ihrem Gepäck nahm, diesen dem Jungen schenkte und seine Jacke von Bord schmiss. Dieser Pullover war das letzte Andenken an Annas verstorbenen Bruder, der 1944 mit 19 Jahren in Russland bei einer Explosion ums Leben kam. Nach einer mehrtägigen Fahrt verließen die drei den Zug und machten sich zu Fuß auf den Weg nach Groß Peterwitz. Der Heimweg, auf dem man bei Fremden übernachtete, sollte noch Tage dauern. Eines Tages wurden sie in einer Unterkunft von Russen überrascht, die sie und andere Frauen vergewaltigen wollten. Nur mit Glück blieben sie unversehrt. Gemeinsam mit anderen Frauen verbarrikadierten sie mit Schränken und Möbeln den Eingang zu ihren Schlafräumen. Die Soldaten waren außer sich und tobten, traten und schlugen gegen die Tür, schossen mit ihren Gewähren. Doch die Frauen blieben unversehrt. Nie hat Anna so viel gebetet, wie in diesen Momenten.
Gegen Ende August 1945 kamen die drei nachts in Groß Peterwitz an. Vieles im Dorf war zerstört, das Elternahus hatte auch keine Fenster mehr, doch die Eltern waren zu Hause.
Einige Zeit später, gingen die russischen Besatzer von Hof zu Hof und suchten nach jungen Frauen, die man nach Russland schicken konnte, um sie auf Feldern arbeiten zu lassen. Anna und ihre Schwester versteckten sich im Hühnerstall vor den bewaffneten Soldaten und wurden nicht gefunden. Dies war auch ein sehr einschneidendes Erlebnis in Annas Leben.
Als sich die polnische Regierung in Schlesien bildete, kam etwas mehr Odnung und Normalität in das Leben der Leute. Über den Frieden und die sich verbessernden Lebensumstände war man froh. Jedoch entwickelten sich viele Konflikte zwischen der polnischen Verwaltung, vor allem der Polizei, und der ehemals deutschen Bevölkerung. Den deutschen Haushalten nahm die polnische Miliz wertvolle Möbel und sonstige Gegenstände weg. Vor allem bei Festlichkeiten, wo regelmäßig deutsche Volkslieder gesungen wurden, kam es zu großen Auseinandersetzungen und Schlägereien zwischen den deutschen Jugendlichen und der polnischen Polizei. Es wurde verboten, Deutsch zu sprechen - andere Sprachen, abgesehen vom regionalen Dialekt, der Elemente des Tschechischen beinhaltete, beherrschte man aber nicht.
Ab 1946/47 verschwanden die Russen aus den Gebieten und Schlesien wurde Teil des polnischen Staates. Dass die Deutschen nicht mehr Deutsche sein durften und sozial benachteiligt waren, gefiel ganz und gar nicht.
Heute blickt Anna sehr gelassen auf diese Zeit zurück. Sie ist froh, dass Deutschland den Krieg verspielt hat, denn sie denkt, bei einem Sieg wäre alles noch viel schlimmer gewesen. Außerdem findet sie, dass man irgendwann mit diesen Geschichten abschließen und die Vergangenheit ruhen lassen sollte.
Anna dankt Gott für ihr Leben und ist felsenfest davon überzeugt, dass sie es ohne ihren Glauben niemals geschafft hätte.
Sie ist sich sicher, dass jeder Mensch zu beten lernt, wenn er mal richtig in Not ist. Sie empfiehlt allen, nicht den Glauben zu verlieren, denn wenn man ihn verliert, ist man selbst verloren.
Mateusz Wrobel
Powódź w 1831
Tygodnik niemieckojęzyczny „Der Obreschlesischer Wanderer“ ukazywał się w latach 1828-1945. W bezpośrednim tłumaczeniu jego nazwa oznaczała - Górnośląskiego Wędrowca. Znajdziemy tam też informacje z Pietrowic Wielkich. „Der Oberschlesischer Wanderer” 15 listopad 1831 r. Z rubryki -Verdienstliche Handlungen: Zu Groß Peterwitz, Ratiborer Kr., rettete der Landwehrgardist Kaffka den durch die Strömung von der Brücke fortgerissenen Auszügler Kollar, welcher sich 2,5 Stunde lang hilflos an einer Weide festhielt, indem er mit großer Anstrengung und eigener Lebensgefahr zu ihm hinüberschwamm. Zu Oderberg desselben Kreises retteten der Jäger Hruschka und der Landwehrmann Brabansky sieben Personen, welche 20 Stunden lang auf der Schmiedewerkstatt auf Hilfe warteten, indem sie solche in einem Kahne holten. W tłumaczeniu. Z rubryki - Zasłużone działania: Z Pietrowic Wielkich, powiat raciborski: Gwardzista landwehry Kaffka uratował porwanego z mostu przez prąd [rzeki] dożywotnika Kollara, który przez 2,5 godziny bezradnie trzymał się wierzby. Kaffka przypłynął do niego z wysiłkiem i narażając własne życie. W Bohuminie w tym samym powiecie myśliwy Hruschka i szeregowiec landwehry Brabansky uratowali siedem osób, które 20 godzin czekały na pomoc na warsztacie kuźni, zabierając ich do łodzi. Być może chodzi tu o Philippa Kaffka (1764-1835) znalezionego w metryce kościelnej. Godali mu też Ullrich. Ma tam zapisane: 1799 - preuβischer soldat (żołnierz pruski), 1813-Häsler in Pobiehof (chałupnik na Pobiehofie, jest to blisko rzeki Cyny), a dożywotnik to osoba będąca na emeryturze i mieszkająca w przydzielonym domku (jest na wymiynku). Tygodnik „Der Oberschlesischer Wanderer” 3 styczeń 1832. Z rubryki-Verdienstliche Handlungen: Bei der letzten großen Űberschwemmung hat der Landwehrgardist Kaffka zu Groß Peterwitz, Ratib.Kr., mit eigener Lebensgefahr den Auszügler Kollar aus der Gefahr zu ertrinken gerettet und eben diese hat Jäger Hruschka und der Landeswehrmann Brabansky zu Oderberg an sieben Personen gethan. Kaffka, Hruschka und Brabansky haben Prämien empfangen. W tłumaczeniu. Z rubryki -Zasłużone działania: W czasie ostatniej wielkiej powodzi gwardzista landwehry Kaffka z Pietrowic w powiecie raciborskim z narażeniem życia uratował dożywotnika Kollara przed utonięciem. Tak samo myśliwy Hruschka i szeregowy landwehry Brabansky z Chałupek uratowali siedem osób. Kaffka, Hruschka i Brabansky otrzymali premie [finansowe].
Bruno Stojer
Do nieba idzie się parami, nie gęsiego.
Teater
Czasopismo „Katolickie nowiny …” z 13 lutego 1912 roku pisze: Z Wielkich Pietrowic. W czwartek minionego tygodnia tutejszy Związek św. Teresy zorganizował swoją zabawę przy kawie. Zaczęło się o trzeciej po południu w sali Wankego dobrą kolacją i kawą. Nasz wielebny pon Weidler w czasie poczęstunku przeczytał, ile było dochodów związku, a ile wydatków, jak również co zakupiono na potrzeby kościoła. Podziękowano przełożonym za zorganizowanie tego spotkania, jak również wszystkim, którzy sprzątali i przystrajali kościół i koniecznie wszystkim „Tereskom” za kościelne przyśpiewki. Później na zastępcę prezesa związku wybrano panią doktorową, w miejsce pani dyrektorowej, która z tej funkcji zrezygnowała z powodu przewlekłej choroby. Wtedy na scenie zaczęło się ożywiać i rozjaśniać. Z niecierpliwością czekaliśmy na to, co też młade „Tereski” nam przedstawią. Zostaliśmy obdarzeni czterema sztukami teatralnymi. Najpierw zagrano niemiecką sztukę „Das süβe gift” (kaffee), później morawską wesołą sztukę „Służąca”, potem w języku niemieckim sztuka „Die Probe”, a na koniec przedstawiono najpiękniejszą sztukę „Ostatni dzień Panny Marii”. Była to poważna i wzruszająca sztuka oparta na motywach biblijnych. Wywołała ona u wielu osób wzruszenie a nawet łzy. Na koniec zaśpiewano religijną pieśń. Wszystkim ta zabawa się podobała. Gdy sala opustoszała, wtedy za stołami zasiedli ci, którzy grali i posługiwali. Wtedy zrobiło się miło na całego, bo wszyscy swój obowiązek już spełnili. Na koniec serdeczne dzięki ks. dziekanowi za podrzucenie tekstu pięknej sztuki „Posledni den Marie Panny” Przedstawianie sztuk teatralnych granych przez rodzimych aktorów amatorów przetrwało czasy II wojny światowej. Wnet po jej zakończeniu staraniem ks. proboszcza Weidlera w „Jugendheimie”(dziś mieszkalny budynek komunalny), należącym wtedy jeszcze do parafii, wystawiono religijną sztukę pt. „Genowefa”. Przedstawiała ona losy francuskiej świętej żyjącej w VI wieku. Spośród aktorów zapamiętano dwóch Pawłów - Kubiczka i Newerle. Ten pierwszy grał w sztuce franciszkanina. Główna sala „Jugendheimu” pękała w szwach (na dole i na balkonie). W pierwszej rai siedział ks. Henryk Weidler i inne ważne osobistości. Pod koniec spotkania był też punkt humorystyczny. Na scenę wszedł Adolf Pohl z ul. Fabrycznej, z wielką walizką pełną kobzoli, ćwikli, i innych przedmiotów, przebrany za rolnika i śpiewający piosenkę: Ja jestem August Śmieszny, z małej wioseczki, ja jestem rolnik wielki, to każdy o tym wie, Ja jestem wszędzie znany, od wszystkich ukochany, jak pan Belami Mój sołtys skoczył na stół, jak arabski mustafa i mówi mi - miły August idź do fotografa, we Wielkich Pietrowicach, albo w Szamarzowicach, tam siedzą razem dwa. Scenerią tego wystąpienia był salon fotograficzny. Na ścianach wisiały duże fotografie np. zdjęcie „Mariki gmińskiej” (pracowniczka urzędu gminy pochodząca z Samborowic), a siedząca tuż obok ks. Weidlera. Przedstawienie, kilkukrotnie powtarzane cieszyło się wielkim powodzeniem i dostarczyło wielu przeżyć. Piosenkę o rolniku po przeszło pół wieku zaśpiewał z pamięci, Paweł Lakomek, uczestnik tego wydarzenia.
Bruno Stojer